MOTOCYKLEM DO SAINT-TROPEZ


📍 Biegnąc sztuczną ścieżką, w rytm ulubionej muzyki Armina van Buurena, myślami byłam daleko od siłowni. Była późna zima, a kropelki potu lśniły na opalonej egipskim słońcem skórze. Niedawno wróciliśmy z długo oczekiwanego urlopu i wspomnieniami byłam gdzieś w morskich głębinach, podziwiając to inne, podwodne życie. Już wtedy gdzieś pod skórą czułam, że kolejna wyprawa będzie niesamowita i zasłużenie nazwiemy ją kiedyś Przygodą Życia. Od dawna na horyzoncie naszych planów majaczyła Francja. Falowała niczym gorące powietrze na pustyni i była nieznanie odległa. Wiedzieliśmy, że do celu kolejnej wyprawy dotrzemy jednośladami. Nie wiedzieliśmy jednak, że będzie to właśnie TAM! Wtedy jedna rozmowa, gdzieś pomiędzy kolejnym kilometrem biegu, a treningiem bicepsów, tricepsów i wszystkich innych -cepsów, stała się motorem napędzającym do przygotowania wyprawy roku 2013... Wkrótce zapadła ostateczna decyzja- wyznaczyliśmy precyzyjny CEL: Place Blanqui 83990 Jeśli sam adres nie zdradzał zbyt wiele, to na pewno każdy, kto obiera azymut na Sain-Tropez musi, po prostu, musi trafić w to miejsce! Sławny posterunek znanych na całym świecie żandarmów stał się najdalej zaznaczonym punktem na mapie naszej podróży.

📍  Moją opowieść zaczęłam od końca, z premedytacją, jakby na przekór losowi, który urozmaicając naszą wyprawę kolejnymi przygodami, przekomarzał się i igrał z nami, wciąż pytając- dacie radę? Daliśmy! I nie mieliśmy ani chwilę wątpliwości, że dotrzemy do celu.


📍  Wyruszyliśmy z naszej bazy wypadowej, jaką było Cagnes-sur-Mer i postanowiliśmy nie ryzykować podróżowania nabrzeżem*. Od razu obraliśmy azymut na bramki autostrady i kiedy tylko pokonaliśmy malutki koreczek, od razu odkręciliśmy gaz! Czekało na nas 100 km upalnej autostrady. Oddalaliśmy się trochę od morza i pomiędzy kolejnymi wzniesieniami, gdzie powietrze było jedynie napędzane pędem gorących silników pojazdów, gotowaliśmy się radośnie na twardo.

* o powodach naszych mrocznych obaw napiszę w kolejnych częściach opowieści ;)


📍  Kolejne kilometry prowadziły nas na bardziej bezludne tereny, które miejscami wyglądały na miniatury Wielkiego Kanionu lub inny, równie kosmiczny skrawek wszechświata. Tylko znaki pokazywały, że powoli (w tym upale godzina wydawała się wiecznością), acz konsekwentnie zbliżamy się do celu. Po drodze mijaliśmy widoki, które w mojej wyobraźni oglądał sam Louis de Funes i pędzące w śmiesznym citroenie zakonnice. Powiecie, że czas nie stoi w miejscu? Ależ oczywiście, jednak nasze wrażenia z pobytu w Saint-Tropez mówią coś innego ;).





📍  Po kilkudziesięciu kilometrach krętych, górskich dróg, ponownie zbliżyliśmy się do morza. Naszym oczom ukazała się miejscowość Sainte-Maxime i już odliczaliśmy każdy kilometr dzielący nas od najsłynniejszego posterunku Francji. Również widoki, jakie mijaliśmy zmieniły się zdecydowanie. Każdy kawałek trawnika, rondo, czy zatoczka zamienione były w małe ogrodnicze dzieła. Niestety niewiele z tych pięknych miejsc udało mi się uchwycić podczas jazdy na zdjęciu dobrej jakości. Życzę Wam za to serdecznie, aby udało się Wam przekonać o tym osobiście.








📍  Uratowani! Nareszcie woda i słabo wyczuwalny, ale mocno oczekiwany powiew wietrzyku znad plaż. Nadzieja na ochłodę i orzeźwienie zbliżała się z każdą minutą.





📍  Przez ostatnich 15 km nasze oczy cieszył widok lazurowej wody i kusząca linia brzegowa Saint-Tropez. Nabrzeże tej części Cote d'Azur wygląda zgoła inaczej niż wszystkie zwiedzane- począwszy od Savony- nadmorskie miejscowości. Nie uprzedzajmy jednak faktów...





📍  Pamiętacie jak pisałam o stojącym w miejscu czasie? Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od... tankowania i chwilowego wytchnienia od upału w przyjemnie klimatyzowanym pomieszczeniu. Na stacji pomiędzy plażami, a kamienicami z czasów żandarmów czas się również zatrzymał. Saint-Tropez jakie poznaliśmy wygląda dokładnie tak, jak ze starych filmów. Na placu Blanqui co chwilę wznosi się kurz drepczących pod drzwi samego posterunku turystów, którzy grzecznie czekają w kolejce do zdjęć. Lokalną atrakcję stanowi pan, który ubrany w znany nam dobrze strój żandarma, chętnie pozuje do zdjęć za kilka euro. Tuż naprzeciw, po drugiej stronie wąskiej uliczki, stoi malutka budka, w której przemiła pani sprzedaje wino, kubeczki oraz inne gadżety z postaciami z filmu. I... to koniec filmowych atrakcji. Wokół wszystko jest zaniedbane, a jedyną oznaką splendoru dawnych lat jest ekskluzywny hotel stojący zaledwie kilka metrów od posterunku. Ukradkowe spojrzenie pomiędzy szczebelki żaluzji posterunku i przygnębiający widok ruiny, połamanych mebli i odpadającego tynku wygania nas do portu. Jeszcze jeden rzut okiem, jeszcze kilka fotografii i miłe uczucie satysfakcji, że dotarliśmy do naszego celu, że i na nasze głowy opadła choć odrobina pyłu historii.









📍 Nasze kroki skierowaliśmy ku wodzi. Z nadzieją na kąpiel dotarliśmy do portu i zwiedziliśmy tą część miasta. Ku maleńkiemu zawodowi okazało się, że jedynymi zanurzonymi ciałami w wodzie są kadłuby statków, stateczków i łódek. Spacer promenadą, którą dumnie kroczyli żandarmi kończąc każde swoje przygody, dał nam poczucie spełnienia. Postanowiliśmy, że odpoczynek zwieńczymy kąpielą na jednej z mijanych po drodze plaży. Z radością i bez żalu pożegnaliśmy port i przeciskając się pomiędzy podziwiającym go tłumem turystów, powoli pożegnaliśmy granice miasta.























📍 A la prochaine fois Saint-Tropez!




PODOBNE POSTY

0 komentarze

Wszystkie prawa zastrzeżone © Pakuj się Misiu!